środa, 16 listopada 2011

Świadomość niewiedzy…

Gotowanie pasjonuje mnie od wielu lat. Już w szkole podstawowej zamierzałam być kucharzem i w tym kierunku szły moje zainteresowania. Niestety życie jest bardzo przewrotne i jego koleje nie zawsze prowadzą do tego, co planowaliśmy. Kucharzem z zawodu więc nie jestem, ale… pasja pozostała i staram się cały czas rozwijać w dziedzinie gastronomii. I tak dania  w restauracji dokładnie oglądam i rozbieram na części pierwsze, rozdłubuję widelcem, zaglądam do wnętrza mięs, by rozczytać jaki farsz został w nim ukryty, wącham - co może eleganckie nie jest, ale bardzo skuteczne w odkrywaniu składników dania, zwłaszcza kiedy wydaje się być niezwykle ciekawe. Z zaciekawieniem czytam bardzo dokładnie karty dań. I tu dotarłam do czytania. To właśnie dzięki temu, że lubiłam właściwie zawsze tą czynność zostałam polonistą. I trudno mi teraz określić czy wolę uczyć, czy gotować. Wracając do książek muszę stwierdzić, że bardzo zasiliłam ostatnio domową bibliotekę publikacjami kulinarnymi(szkoda, że nie można dodać sobie czasu na przeczytanie wszystkiego, co nas interesuje). Co zatem wybrałam?


Taki miks, jak mówią moi uczniowieJ.


Z zakresu kuchni włoskiej wybór padł na Marlenę de Blasi i jej Smaki południowej Italii i Smaki północnej Italii.


Dalej sięgnęłam po Sekrety włoskiej kuchni – Rosjanka prowadzi nas przez obyczaje i kulturę różnych rejonów Włoch. Dalej moje upodobanie do A. Bourdaina, jego sposobu mówienia o gastronomii ze szczególnym luzem, a jednocześnie dość soczystym językiem spowodowało , że wybrałam kontynuację rewelacyjnej publikacji Kill grillGłodne kawałki, czyli musztarda po obiedzie oraz dałam się prowadzić przez jego Świat od kuchni.


Ciekawość kuchni mniej popularnych zawiodła mnie do Zupy z granatów, wywodzącej się z Iranu i pozwoliła mi poznać przepis na lekarstwo na migrenę na bazie przypraw, fesendżun czy słoniowe uszy, które wcale nimi nie są.


Dalej dałam się prowadzić przez Chiny dzięki Słodko-kwaśnemu pamiętnikowi kulinarnemu z Chin.


W końcu wróciłam do Polski, ale tej mniej współczesnej, czyli zachciałam mieć PRL na widelcu. Mam świadomość swojej niewiedzy kulinarnej nadal, dlatego będę szukać, czytać, poznawać, gotować, z uporem doskonalić umiejętności kulinarne. Zapowiada się więc zima pełna zaczytania i pracy, by choć trochę zmniejszyć świadomość niewiedzy.

wtorek, 8 listopada 2011

Kto używa curry, ma…

Od dłuższego czasu nie przepadam za rosołem, być może dlatego, że co niedzielę jadłam tę zupę i jakoś tak mi obrzydła. Za to z wielu powodów uwielbiam przyprawę, a raczej mieszankę przypraw curry. Podoba mi się jej śliczny słoneczny kolor, wyrazisty zapach drażniący nozdrza i złożony aromatyczny smak. Podobno ci, którzy spożywają curry mają podobną kolorem aurę i tryskają radością życia. I coś w tym jest. Żółty kolor poprawia nastrój, bo przywodzi na myśl kwitnące latem na łące mlecze, przypomina zbyt wyraziste letnie słońce z dziecięcych rysunków albo po prostu kojarzy się z malutkimi wielkanocnymi kurczaczkami lub kaczuszkami. W sumie same miłe myśli. Natomiast smak to składanka stworzona z wielu przypraw. Najłatwiej wskazać kurkumę, bo to ona odpowiedzialna jest za barwę curry. Ale wygląd to nie wszystko. Aromaty i bogactwo smakowe tworzą: chili, kumin, kardamon, pieprz, czosnek. Możemy użyć również liści curry. I już robi się cieplej i smaczniej. Nieczęsto używam curry, bo tak naprawdę tylko w trzech daniach. I tak na Boże Narodzenie przyrządzam śledzie w sosie curry, zaś w ciągu roku albo przyprawiam curry kotlety z kurczaka, albo gotuję zupę z kurczaka, której jednym ze składników jest właśnie ta mieszanka. I to ta ostatnia jest tu najważniejsza. Mogę stwierdzić, że zupa ta wystarcza jako cały obiad i nie trzeba gotować dwóch dań. Dlaczego? Mamy w niej i kurczaka, i makaron ryżowy, i sporą ilość mleka kokosowego, które jest bardzo kaloryczne.


Niestety trzeba się trochę namęczyć przy gotowaniu, ale zapewniam, że warto. A wniosek odnośnie curry jest taki – kto używa curry, ma żółte gary, ale za to czyni prawdziwe czary.
Kurczakowa zupa orientalna


2 - 3l wody
5 skrzydeł kurczaka lub 2 całe nóżki
2 marchwie
1 pietruszka
pół selera
1 por
2 cebule (1 do wywaru, 1 do pasty z przypraw)
2 liście laurowe
6 ziaren ziela angielskiego
10 ziaren czarnego pieprzu
sól
1 łyżka sosu rybnego
2 duże ząbki czosnku
1 łyżeczka świeżo utartego imbiru
0,5 łyżeczki curry
pół papryczki chili
2 łyżki oliwy z oliwek
1 puszka mleka kokosowego
Dodatkowo – pół szklanki wody i 2 kopiaste łyżki mąki do zrobienia ,,poklepki” i zagęszczenia zupy.
Makaron ryżowy – gotujemy zgodnie z przepisem podanym na opakowaniu, jego ilość dostosowujemy do ilości osób, mających jeść zupę.
Wlewamy wodę do garnka, wkładamy mięso i obrane warzywa (marchew, pietruszka, por, seler, 1 cebula), dodajemy ziele angielskie, ziarna pieprzu i liście laurowe. Zagotowujemy i gotujemy na wolnym ogniu przez godzinę. Pod koniec gotowania przyprawiamy do smaku grubą solą morską. Teraz miksujemy 1 cebulę, ząbki czosnku, imbir, papryczkę chili, sos rybny i curry. Na patelni rozgrzewamy oliwę i przesmażamy na niej przygotowaną pastę z przypraw,


 po chwili dorzucamy mięso z kurczaka, które wcześniej wyjmujemy z zupy, oddzielamy od kości i dzielimy na mniejsze kawałki, i znowu smażymy aż mięso otoczy się pastą z przypraw.


Przekładamy tak przygotowane mięso do ugotowanego wcześniej i przecedzonego bulionu, następnie dolewamy mleko kokosowe, mieszamy i zagotowujemy. Przygotowujemy ,,poklepkę”: mąkę dokładnie mieszamy z wodą, wlewamy do zupy i znowu całość zagotowujemy. Zupę podajemy z makaronem ryżowym, możemy posypać ją natką pietruszki, płatkami suszonego chili, drobniutko posiekaną czerwoną cebulką.

poniedziałek, 7 listopada 2011

Jesienne smaki…

I jest już! Skończyłam! Ugotowałam zupę na jutro! I w końcu udało się ją doprawić – po wielu próbach. Niby nic szczególnego zwykła zupa buraczkowa. A jednak… okazała się kłopotem – i to niemałym. A to za mało octu, a to za mało soli, ciągle wydawała mi się jakaś taka mało doprawiona. Już od jakiegoś czasu obserwuję na sobie jak zmieniają się smaki w zależności od pory roku. Niby ciepło, ale mamy już jesień w pełni. Słońce świeci, ale grzeje jakby słabiej i ciepło stało się też mniej odczuwalne. Instynktownie poszukuję zatem wyrazistych dań i bardziej złożonych smaków. Lekka kwaskowatość, delikatna słodycz, łagodność wanilii i kremowość lodów już nie wystarczają. Teraz pasują mi: smak czekolady gorzkiej, wyrazista pikantność w daniach, rozgrzewające przyprawy typu imbir, cynamon albo gałka muszkatołowa. Nawet pieczarki jakoś tak powoli wracają do łask w mojej kuchni, mimo że przez ostatnie miesiące nawet do głowy mi nie przyszło, żeby je kupić. A tu zrodził się pomysł na jesienną sałatkę z pieczarkami w roli głównej. Jako że szukam wyrazistego smaku, a pieczarki niestety takie wcale nie są, otoczyłam je glazurą z octu balsamicznego i cukru muscavado, doprawiłam tymiankiem i czosnkiem.


Jako echo lata pozostawiłam soczyste pomidory,


delikatną, kruchą sałatę oraz orzechy piniowe, choć nie jako składnik pesto, ale  jako posypkę i wzbogacenie kompozycji smakowej.


I żeby nie było tak słodko całość dopełniłam serem pecorino – tak dla zaznaczenia, że życie jest jednak słodko-słone. I dobrze, bo wyraźnie słony finisz w sałatce jest rewelacyjny, ale tylko w sałatce…
Sałatka z glazurowanymi pieczarkami



30dag małych pieczarek
20dag małych pomidorków śliwkowych
1 sałata lodowa
2 ząbki czosnku
50g sera pecorino
2 łyżki orzechów piniowych
3 łyżki oliwy
1 łyżka masła
2 łyżki octu balsamicznego
3 łyżeczki cukru moscavado
0,5 łyżeczki suszonego tymianku
pieprz
sól
Pieczarki myjemy i kroimy na ćwiartki, tak samo postępujemy z pomidorkami. Czosnek kroimy na plasterki. Sałatę lodową kroimy na grube kawałki. Ser pecorino trzemy na tarce na duże płatki. Na patelni podgrzewamy oliwę i masło. Najpierw podsmażamy czosnek, następnie dokładamy ćwiartki pieczarek i przyprawiamy solą, pieprzem i tymiankiem. Smażymy 10 minut. Po tym czasie dokładamy cukier muscavado i dolewamy ocet balsamiczny. Mieszamy i gotujemy aż cukier rozpuści się, a sos zredukuje do gęstej glazury. Dokładamy ćwiartki pomidorów, mieszamy i zagotowujemy. Gotujemy około 2 minut, aż pomidorki złapią temperaturę. Całość studzimy. Na misce lub półmisku układamy warstwę sałaty lodowej, następnie glazurowane pieczarki i pomidorki, całość posypujemy orzechami piniowymi i płatkami sera pecorino.


czwartek, 3 listopada 2011

Wytrawny makaronik, czyli rzecz o przyjaźni…

Fakt jest taki, że nigdy nie miałam przyjaciółki (i mówię to bez żalu). Owszem bywały koleżanki i znajome, ale nigdy nie była to prawdziwa przyjacielska relacja. Co leżało i leży u podstaw tego stanu rzeczy? Nie wiem. Oglądając ,,Seks w wielkim mieście”, zastanawiam się jak dochodzi do tak zażyłej relacji między kobietami. Czy może jest to tylko fikcja, w której przyjaźń polega na gadaniu o pierdołach i paradowaniu w modnych strojach po mieście? Drugi fakt jest natomiast taki, że z łatwością przychodziło mi i przychodzi zaprzyjaźnianie się,  kiedyś z chłopakami, a teraz z mężczyznami. I nie będę tu dywagować nad tym, czy przyjaźń między kobietą i mężczyzną jest możliwa, bo sama sprawdziłam na sobie, że jest. Jakoś tak łatwiej mi jest dogadać się z facetami, bez zbędnych słów, gadania o bzdurach, za to konkretnie, czasami suchymi i twardymi słowami – wręcz hasłami, ale zawsze skutecznie. Takim relacjom towarzyszy zwykle brak intryg i niedomówień, które często prowadzą do konfliktu z błahych powodów. Tematów do rozmów jest wiele, najczęściej skupiamy się na tym, co nas wspólnie interesuje i w danym momencie angażuje i zawodowo, i osobiście – od przyjemnych spraw do problemów.  Z czasem udało się wypracować sytuację, że możemy porozumiewać się bez słów – samym spojrzeniem czy jednocześnie pojawiającą się tą samą myślą.  Myślę, że to zasługa ilości czasu, jaki spędzamy wspólnie  w pracy i poza nią. Ostatni szczególnie miło kojarzy mi się nasze niedawne weekendowe spotkanie przy kolacji i winie, w kameralnym 5-osobowym gronie. Pomysłów na kolacyjne dania miałam wiele, kilka zrealizowałam, ale najciekawszy okazał się ,,wytrawny makaronik”, czyli tak nazwana przez mojego przyjaciela sałatka. Trochę trwało zanim dograłam w niej wszystkie smaki, ale warto było podjąć te kilka prób. Smak w końcu jest wyrazisty, bo nieco pikantny, zróżnicowany dzięki mieszance składników.



Zatem smacznego, PrzyjacieluJ


Wytrawna sałatka makaronowa


150 g chińskiego makaronu (może być z zupek)
150g pieczarek
2 białe cebule
1 duża czerwona papryka
1 ząbek czosnku
1 puszka mieszanki warzywnej Indiana (biała i czerwona fasola z ananasem w sosie)
2 łyżki oliwy z oliwek
sól
2 szczypty pieprzu cayenne
Makaron przyrządzamy zgodnie z przepisem podanym na opakowaniu, przelewamy zimną wodą, odcedzamy i wsypujemy do miski. Pieczarki kroimy na ćwiartki, cebulę na pół plasterki, czosnek na cienkie plasterki, paprykę na paski. Na patelni rozgrzewamy oliwę i smażymy na niej przez 3 minuty czosnek i cebulę. Następnie dosypujemy pieczarki i znowu smażymy około 5 minut. Po tym czasie dodajemy paprykę, mieszamy i smażymy 5 minut. Dodajemy mieszankę warzywną, posypujemy wszystko solą i pieprzem cayenne. Mieszamy składniki i doprowadzamy do wrzenia.


Mieszankę studzimy i dodajemy do makaronu. Na koniec mieszamy sałatkę do połączenia składników i chłodzimy sałatkę w lodówce.